Po łażeniu, tysiącu kaw, zostaliśmy zaproszenia na bakalu do rodziców Jo. Tależe na ścianach, telewizor i głośne rozmowy - typowe, ale najbardziej zadziwiła mnie ilość pochłanianych oliwek (już na poziomie przystawek się najadłam), potem próbowanie różnych rodzajów porto, moje ulubione białe, o intensywnym smaku "Łzy Chrystusa". A potem główne danie dorsz z cebulą, oliwkami, ziemniakami i oliwą (uwaga na ości) i....mmhh no ja nie zostanę fanką bakalau, ale wszystkim którzy lubią rybę The dorsz na pewno posmakuje. A potem do Guimaresz, średniowiecznego miasta. Ulice jak z Makbehta. Byłam w siódmym niebie. Warto zobaczyć zwłaszcza w nocy, gdy te magiczne uliczki są puste.
Spotkaliśmy się z couch surferką, która bardziej zainteresowana była Jo niż oprowadzaniem, mieszkanko z widokiem na Zamek - cudnie. Ale to jeszcze nie koniec. Ok północy wyruszyliśmy do klubu jazzowego, który miał najbardziej wyrąbany w kosmos zielony bar jaki w życiu widziałam. Klub mieścił się w piwnicy Centro Cultural Vila Flor. Tam też kiedyś muszę wrócić, bo bardzo klimatyczna miejscówka dla wszystkich fanów jazzu. Szkoda, że nie załapaliśmy się na jakiś koncert - next time.