Rano dziewczyna z biura Jose odwiozła mnie na lotnisko. Tam poznałam ekscentrycznego Anglika, który wyglądał ja Woody Allen. Czytał mi opowiadania Marka Twaina i mówił przepiękną angielszczyzną, szkoda, że jak się potem okazało pomylił samoloty i czekał nie tam, gdzie powinien.
Potem Bristol. A tam na lotnisku w remoncie spędziłam całą noc, z książka...[jej co ja wtedy czytałam??? coś o hindusce mieszkającej pod Himalajami]
Ok 2 w nocy, poznałam chłopaka Andrzeja, który miał browar (nic nie piłam od wylotu z Lizbony) i zgadaliśmy się, bo zobaczył, że czytam książkę po polsku. Puszkę piwa sprzedał za próbkę porto. Miło:)
Potem spóźniony samolot i spóźniona ja...taki jakiś smutny ten koniec, cuż bywa i tak.
Nie dojadechałam na pogrzeb, więc mogłam nie wracać - w takich chwilach szlag człowieka trafia.
Do Portugalii wrócę na pewno, przecież zwiedziłam tylko skrawek, a tu czeka całe południe, pełne winnic Aletejo i Peneda-Geres.