Rano dopadł mnie czarny humor i zaczęliśmy wymyślać z Neilem głupie piosenki rodem z Flight of The Conhords i czekając na autobus na lotnisko nagrywaliśmy na komórce te głupoty. Chwilowy ubaw, chwilowe oderwanie, a jak tylko Neil pojechał, ja znowu w ryk. Cała ochota na odkrywanie Lisbony minęła. Wywaliłam mapy, założyłam słuchawki (tym razem angielski duet Frou Frou) i przed siebie. Doszłam do Muzeum, gdzie akurat był darmowy wstęp. Zaczynamy od sztuki średniowiecznej i nagle zobaczyłam obraz... i w ryk, umierająca Matka Boska ma twarz babci, stoję przed tym obrazem jak Fool on the hill i płaczę, po chwili otwieram oczy a na około mnie ludzie stoją i ocierają łzy i rozmawiają jak to cudownie, że sztuka może tak poruszać. Uciekam...w hiszpańskie pejzaże, wojny i wszędzie widzę śmierć i smutek.
Wyszłam na fajkę i zobaczyłam ... most jak z Istanbulu:) Postanowiłam zobaczyć go z bliska i tak idąc wzdłuż rzeki, dotarłam do małej restauracyjki, gdzie podano mi najwspanialsza kanapkę z krewetkami jaką jadłam. Mniam!
Potem długo siedziałam nad rzeką, aż uświadomiłam,że jestem jakieś 3 km od Wieży Belem. Tam boom turystów - skąd oni się wzięli? Prawie cały dzień nie widziałam, żadnych grup, a pod wieżą Belem horror - no tak, to nie jest to co tygrysy lubią najbardziej.
Rzut beretem od wieży, znajduje się Klasztor Hieromitów - must see place. Tłumy ludzi w kolejce, ale na szczęście większość ogranicza się do zobaczenia bazyliki. A to co tam najpiękniejsze to krużganki - może tam siedzieć godzinami. Za klasztorem znajduje się ogród botaniczny - bardzo piękne miejsce. W sam raz na pisanie kartek.
Gdy wróciłam Jose już był w domu. Pogadaliśmy chwilę i poszłam spać.